Kapitan
MacWhirr z parowca "Nan-Shan" miał oblicze, które w świecie zjawisk fizycznych
stanowiło dokładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się ani
stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych cech wybitnych; było po prostu
zwyczajne, beznamiętne i niewzruszone.
Jego
wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej nieśmiałość, kiedy przesiadywał w
różnych biurach na lądzie, ze słabym uśmiechem na opalonej twarzy i spuszczonymi
oczyma. Skoro je podniósł, widać było, że są błękitne i patrzą prosto na
rozmówcę. Włosy jasne i nadzwyczaj cienkie obejmowały od skroni do skroni łysą
kopułę czaszki niby kępa puszystego jedwabiu. Natomiast zarost twarzy, koloru
płomiennej marchwi, wyglądał jak szczeć miedzianego drutu przycięta krótko nad
linią ust; i choćby nie wiedzieć jak gładko się ogolił, kiedy tylko poruszył
głową, ogniste, metaliczne błyski przebiegały mu po policzkach. Wzrostu był
mniej niż średniego, o plecach lekko zaokrąglonych, a kończynach zbudowanych tak
mocno, że ubrania wydawały się zwykle odrobinę przyciasne na nogach i ramionach.
Jakby niezdolny pojąć różnicy klimatów na rozmaitych szerokościach
geograficznych, nosił zawsze brązowy melonik, brązowy garnitur i ciężkie czarne
buty. Ten portowy strój nadawał jego krępej postaci wygląd sztywnej, niezgrabnej
elegancji. Cienki srebrny łańcuszek zegarka zwisał na kamizelce, a kiedy
schodził na ląd, nieodmiennie ściskał w potężnej, owłosionej ręce swój elegancki
parasol w najlepszym gatunku, ale zazwyczaj nie zwinięty. Młody Jukes, pierwszy
oficer, odprowadzając dowódcę do trapu, zdobywał się czasami na delikatną uwagę:
"Pan pozwoli, panie kapitanie" - i wziąwszy z szacunkiem parasol, unosił drążek,
potrząsał fałdami, w mgnieniu oka dokładnie je skręcał i oddawał kapitanowi; a
minę miał przy tym tak uroczystą, że pan Salomon Rout, pierwszy mechanik, paląc
nad świetlikiem swoje poranne cygaro, odwracał głowę, aby ukryć uśmiech. "Atak!
Ten przeklęty drapak... Dziękuję panu, dziękuję" - bąkał kapitan serdecznie, nie
podnosząc oczu. Mając tyle tylko wyobraźni, ile trzeba na przeżycie każdego
poszczególnego dnia, był spokojny i pewien siebie: z tego samego powodu nie było
w nim ani trochę zarozumiałości. Zwierzchnik obdarzony wyobraźnią bywa
obraźliwy, wyniosły i trudno go zadowolić; każdy zaś statek dowodzony przez
kapitana MacWhirra był pływającym siedliskiem zgody i spokoju. Prawdę mówiąc
kapitanowi równie trudno byłoby ulec jakiemuś wybrykowi fantazji, co
zegarmistrzowi złożyć chronometr bez żadnych narzędzi prócz dwufuntowego młota i
piły. A jednak nieciekawe życie ludzi całkowicie pochłoniętych sprawami bieżącej
chwili posiada również swoje tajemnice. Na przykład w wypadku kapitana MacWhirra
nie można było w żaden sposób zrozumieć, co skłoniło do ucieczki na morze tego
całkiem udanego syna drobnego sklepikarza z Belfastu. A przecież to właśnie
zrobił, kiedy miał piętnaście lat. Wystarczyło się nad tym zastanowić, by
wyobrazić sobie jakąś olbrzymią, potężną a niewidzialną rękę, która wsuwa się w
ziemskie mrowisko, chwyta za ramiona, uderza głowami o głowy i pcha
nieświadomych ludzi w kierunku niezrozumiałych celów, w strony, o których im się
nawet nie śniło.
Ojciec
nigdy mu w gruncie rzeczy nie wybaczył tego głupiego nieposłuszeństwa.
"Moglibyśmy się obejść bez niego - mawiał później - ale mamy przecież sklep, a
to nasz jedyny syn"! Po jego zniknięciu matka bardzo płakała. Ponieważ nie
przyszło mu na myśl zostawić jakąś wiadomość o sobie, opłakiwano go jako
zmarłego, dopóki po ośmiu miesiącach nie przyszedł pierwszy list z Talcahuano.
Był krótki i zawierał stwierdzenie: "Mieliśmy bardzo piękną pogodę podczas
rejsu". Widocznie jednak w przekonaniu piszącego jedyną ważną wiadomość stanowił
fakt, że tegoż dnia kapitan wciągnął go na listę stałej załogi w stopniu
zwykłego marynarza. "Bo umiem pracować" - wyjaśnił. Matka znowu zalała się
łzami, a ojciec wyraził swoje uczucia słowami: "Tom jest osłem". Był to zażywny
mężczyzna skłonny do żartobliwych kpin, które do końca życia uprawiał w stosunku
do syna, traktując go z lekkim politowaniem, jak osobę niespełna
rozumu.
Wizyty
MacWhirra w domu były z konieczności rzadkie, ale w miarę jak mijały lata,
wysyłał rodzicom dalsze listy, zawiadamiając ich o swoich awansach i podróżach
po szerokim świecie. Były w tych listach takie zdania: "okropny jest tu upał"
albo "w dzień Bożego Narodzenia o czwartej po południu napotkaliśmy góry
lodowe". Starzy rodzice poznali w ten sposób nazwy wielu statków, nazwiska
kapitanów, którzy nimi dowodzili, nazwiska szkockich i angielskich armatorów,
nazwy mórz, oceanów, cieśnin, przylądków, obce nazwy portów drzewnych, portów
ryżowych, portów bawełnianych, nazwy wysp i - imię jego dziewczyny. Nazywała się
Lucy. Nie wpadł na pomysł, by napisać, czy mu się to imię podoba. A potem starzy
zmarli. W odpowiednim czasie nastąpił wielki dzień ślubu MacWhirra, wkrótce po
wielkim dniu, kiedy otrzymał swoje pierwsze dowództwo.
Wszystko
to wydarzyło się na wiele lat przed owym rankiem, kiedy w kabinie nawigacyjnej
parowca "Nan-Shan" stwierdził, że barometr, któremu nie miał powodu nie ufać -
spada. (www.wikipedia.pl)
|
||